Dziadka do orzechów poznałam
14 lutego roku pańskiego 2014. Walentynki. Głupawe święto, komercjalizacja,
pysk się krzywi od czerwieni serc na ulicach. A dla mnie objawienie, magiczna
podróż, dla duszy balsam z najlepszych składników: tańca, muzyki i wzrokowych
doznań. A to wszystko przez przypadek zupełnie, bo ktoś musiał iść do pracy, a
ktoś inny pomyślał o mnie, bo wolny bilet, szkoda zmarnować, szkoda człowieka
pozbawiać emocji, gdy wokół tyko szarość, zimowe kurtki, podatki, schab z
kapustą i błoto na ulicy. Odchamić się kiedyś trzeba.
Przed spektaklem spełniam wewnętrzny obowiązek nabycia
informacji – ze strony internetowej Teatru Wielkiego w Łodzi dowiaduję się, że
spektakl wystawiony pod szyldem Giorgio Madia, dekoracją i inscenizacją zajęła
się Cordelia Matthes, a realizacją świateł Jerzy Stachowiak. Niemówiący mi nic
potok imion i nazwisk z obsady ogarniam jednym okiem, drugim zaś omiatam opis. I
wsiadam do tramwaju.
www.operalodz.com
Teatr Wielki oszałamia. Marmurem, lustrami, złotymi
ozdobnikami. Chwalę się w duchu za włosy upięte w kok, czerwoną pomadkę i buty
na obcasie. Na balkonie początkowy szok, z każdą kolejną minutą godzenie się z
powagą sytuacji – publiczność składająca się z osobników o średniej wiekowej 10
lat. Tupotanie, wrzaski, śmiechy i ogólny rozgardiasz. Gorączkowe poszukiwanie
miejsca, które okazuje się być zajęte przez pulchną blondyneczkę, która spłoszona
ucieka wzrokiem, gdy grzecznie ją informuję, że to ja tu powinnam siedzieć.
Odpuszczam, nie chce mieć rozbeczanego bachora na sumieniu, mój sokoli wzrok chwyta
wolny fotel dwa rzędy niżej. Dziewczynka zawzięcie ciućka lizaka i gorliwie
przytakuje, gdy pytam czy tu wolne. Widok mam niezły. Powoli gasną światła,
jazgot nie traci na sile, a moje obawy nie ustępują.
I cud następuje w formie ciszy, gdy kurtyna znika, wybucha
muzyka, a oczom ukazuje się czerwona przestrzeń, wielka czerwona choinka z
wielkich czerwonych piłek, mniejsze ich odpowiedniki stoją gdzieś z boku. Tłum
ludzi kręci się na scenie, są dorośli – matki w odcieniach burych pomarańczy,
ojcowie w zgaszonych brązach, dzieci w czerwieniach i fioletach. Święta Bożego
Narodzenia, rodziny się witają, starsi stoją w kółkach i gaworzą rozkosznie,
dzieciaki obłąkanym pędem ganiają się po scenie. Jest surrealistycznie, poczucie
oderwania i fantasmagorii mnie nie opuszcza, a jednak to wszystko takie znane,
przypominające własne doświadczenia rodzinne. Potem wręczanie prezentów, chłopcy
otrzymują szabelki, dziewczynki lalki. Taniec wszystkich uczestników, wirują
piłki, wirują postacie, jakiś chaos następuje, ale to tylko pozorne, wszystko
zaplanowane. I wielka rzecz, pojawia się jakiś Mikołaj, wjeżdżają pięknie
zapakowane pudła. I wyłaniają się z nich kosmonauta, ołowiany żołnierzyk,
balerina. Naturalnych wielkości zabawki. Prezentują się cudownie. Nieświadomie
moja szczęka się otwiera, oczy większe niż pięciozłotówki, nawet moja sąsiadka
przestaje ciućkać lizaka. Potem główna bohaterka, jej radość, gdy dostaje
Dziadka do orzechów i smutek, gdy zazdrosny brat go niszczy. Światła
przygasają, matka kładzie dziewczynkę spać. Wielka czerwień sceny odjeżdża.
Zapada ciemność i zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki.
www.operalodz.com
Pojawia się mysz, taka niewinna, bura, ale za nią nadciąga
prawdziwa chorda, gryzonie hipnotyzują ledowymi świecącymi oczami, dziewczynka
przerażona, ale pojawia się ukochany Dziadek do orzechów i jego armia
żołnierzyków, pokonują niecne zwierzęta i samego Króla Myszy. Jest groźnie,
dynamicznie i efektownie. I przerwa, za długa, wiercę się niespokojnie, chcę
więcej i bardziej. 20 minut mija i oczom ukazuje się ascetyczna, srebrzysta
biel, razi po oczach i czaruje. Następują obrazki, klisze urywane, trochę
humorystyczne, jest byk zakochany w torreadorze, walc kwiatów, arabska tancerka
noszona na rękach, włoscy podrywacze i ich zaborcza matka, ruscy małdacy
wznoszący toasty, francuskie piękności i ich ponętne ruchy, okrągłe śnieżynki,
małe choinki, solowe popisy tanecznych par. Wszystko urzeka kolorem,
charakteryzacją, ruchem świateł, wszystko bajkowe, magiczne, wytańczone i
wyśnione. I w końcu sen dobiega końca, dziewczynka się budzi, a wraz z nią cała
publiczność. Powrót do rzeczywistości jest ciężki i przypomina ranne wstawanie.
Trudno się odnaleźć.
www.operalodz.com
Ja jestem człowiek. I jako taki pragnę zachwytu. Do kościoła
nie chodzę, i żeby dostąpić łaski zachwytu odwiedzam kina, teatry i księgarnie.
Taka już jestem, że żyję i że muszę się zachwycać. Problem w tym, że rzadko
jest czym. Zachwyt to teraz towar deficytowy. Rzadki, okazjonalny, ekskluzywny
wręcz. Ile człowiek się naczeka na niego, to jego. Ale czasem się opłaca. Za
głupie 25 zł można poczuć się dzieckiem,
można siedzieć z otwartą buzią i słuchać baśniowej historii, opowiedzianej
tańcem, muzyką, kolorem i światłem. Można dwie godziny spędzić w innej rzeczywistości,
a potem wrócić z naładowanymi akumulatorami. Można iść brudnymi ulicami i szczerzyć
się do świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz